Królik po berlińsku

Wiele lat temu przekroczenie osobliwej granicy, której symbolem był okalający miasto mur, było równoznaczne ze znalezieniem się w zupełnie innym świecie. Zastanawiające, że stan rzeczy, który zastajemy, przyjmujemy za oczywisty, mimo jego całkowitej absurdalności – zupełnie jak w owej opowieści o nagim królu. To także dowodzi względności wszystkiego. Dopiero możliwość znalezienia się w innej rzeczywistości pozwala spojrzeć na świat inaczej i ujrzeć to, czego nie widzieliśmy przedtem….

Mur okalający większą część miasta obserwowałam najpierw ze znacznej wysokości, jedząc lody w wolno obracającej się kawiarni wieży telewizyjnej w Berlinie wschodnim. Mimo, że widok robił wrażenie, to nie potrafiłam dostrzec i zrozumieć nonsensu i absurdu samego faktu istnienia muru. Skoro jest – widać ma swoje uzasadnienie. Umożliwiło to dopiero znalezienie się po jego drugiej stronie i związana z tym konieczność pokonania licznych przeszkód. Było to naprawdę dawno temu – pamiętam jedynie zdumienie i to, że dokoła mnie były sklepy zwane niegdyś PEWEX-ami, a ruch na ulicy był tak duży, że miałam obawy przed przekroczeniem jezdni. Z dzisiejszej perspektywy brzmi to wręcz śmiesznie…

Spędziłam w tamtej rzeczywistości kilka dni. Któregoś razu poszliśmy właśnie pod ów mur – niedostępny z tamtej strony. Po wejściu na coś w rodzaju myśliwskiej ambony – już samo to było zaskakujące – zobaczyłam pas zieleni i niezliczone ilości królików, beztrosko skaczących po trawie. To właśnie przypomniało mi się w czasie oglądania filmu.

„Królik po berlińsku” to zabawna alegoria historii podzielonego miasta. Przedstawienie jej z tej perspektywy podkreśla groteskowość i absurdalność faktu istnienia muru – a zwłaszcza wobec owych wspomnianych przeszkód, które musiałam pokonać, aby znaleźć się po jego drugiej stronie. To jak to, tu zasieki, kolczaste druty, uzbrojeni żołnierze z psami – a tu po prostu króliki? No właśnie, to kwestia spojrzenia…

Wszyscy znamy historię muru. Ale przedstawienie jej z tej perspektywy, w sposób, w jaki zrobił to Bartek Konopka, jeszcze bardziej podkreśla nonsens jego istnienia. Wiemy, że otoczenie miasta murem związane było z licznymi ludzkimi tragediami – dobrze obrazują to ujęcia uciekinierów, szamocących się w kolczastych drutach. A jednocześnie – całkowite bezpieczeństwo króliczych mas, do których nie wolno było strzelać, bo przecież każdy strzał musiał być zaprotokołowany… Znowu ten pierwiastek absurdu i groteski, podkreślany dodatkowo przez aksamitny głos Krystyny Czubówny…

Ale nic nie trwa wiecznie, może na szczęście, ale tu na nieszczęście futrzanych zwierzątek. Skoro ludzie poszli po przysłowiowy rozum do głowy i wreszcie mur runął, to zakończył się także króliczy raj.

Kilka lat temu byłam z liczną grupą młodzieży na Potsdamer Platz. Dookoła mnie wznosiły się drapacze chmur, podobne do tych, jakie niedługo potem zobaczyłam na Manhattanie. Nie miałam żadnych obaw przed przekroczeniem jezdni – a ruch był na niej z pewnością większy, niż wtedy, kiedy dane mi było znaleźć się tu po raz pierwszy. Wszędzie były całkiem normalne sklepy, takie, jak w Polsce i w zasadzie nie było tu niczego, czemu mogłabym się dziwić. A przecież – zmieniło się wszystko, minęło wiele lat, a muru już nie było… Nie było też królików – o nich przypomniałam sobie dopiero po obejrzeniu filmu Bartka Konopki. Dokąd właściwie powędrowały?