Kłopot z demokracją, kłopot z edukacją

 „Moja Polska” żyje od pierwszego do pierwszego, jeździ przeładowanym busem w godzinach szczytu, chodzi na piechotę. Czasem czeka w długich kolejkach na odległe terminy i refundację w NFZ, najczęściej jednak oszczędzając na czym tylko się da (rekreacja, kultura, wygląd) leczy się w prywatnych gabinetach. Dla rozrywki a czasem i z konieczności „poluje” na okazje w sklepach z używaną odzieżą, regularnie buszuje w „taniej książce”. Jest to moja Polska, kraj „umarłej klasy” inteligencji, która miała aspiracje aby bywać w galeriach, które nie są handlowe, w salonach, które nie są samochodowe czy fryzjerskie. Rozmawiać o kulturalnych nowościach, a nie recytować kursy dolara i euro, ceny pobytu na Bali oraz czytać nie tylko dzieciom ale przede wszystkim sobie.

Polska ta dla moich dzieci okazała się zbyt ciasna i bardzo nieatrakcyjna. Są jak dzikie gęsi, które wyfrunęły z gniazda i co najbardziej bolesne, nie planują wysiadywania młodych, upajając się wysokim lotem, konsumują przestrzeń. Jeżeli doczekam wnuków, na pewno nie będą one Polakami, co odbieram jako osobistą porażkę. Kraje rozwiniętego kapitalizmu oczarowały moje dzieci, przede wszystkim wzajemnym zaufaniem mieszkańców, optymizmem, tolerancją, luzem. Starszej córce marzy się Nowa Zelandia gdzie przepracowała jako pilot turystyki aktywnej (biuro amerykańskie) już dwa sezony. Aktualnie jest na Islandii... która fascynowała ją surową przyrodą od liceum.

Wierzyłam, jak się okazało bardzo naiwnie, że RP będzie miała wyłącznie ludzką twarz, a solidarności sumień, nie zastąpi tak szybko i na tak dużą skalę, solidarność kieszeni. Mury, o których śpiewał Jacek Kaczmarski wprawdzie runęły, ale szybko postawiono, przynajmniej u mnie na prowincji, nowe potężniejsze o wszechobecną hipokryzję. Ponieważ jako państwo (zabory) nie przerobiliśmy wczesnej fazy kapitalizmu, gubimy się. Fundujemy sobie, zresztą najczęściej na własne życzenie neofeudalizm.

W gminach i powiatach demokracja została zawłaszczona przez tzw. przedsiębiorczych, którym nie po drodze z próbami budowy społeczeństwa obywatelskiego, np. organizacjami pozarządowymi, stowarzyszeniami. Inicjatywy typu „obywatele decydują”, „obywatelska inicjatywa ustawodawcza” budzą ich paniczny lęk: Nikt nam tu nie będzie radził co mamy robić, od tego jesteśmy władzą aby wiedzieć lepiej.

Wzniesiony za naszym przyzwoleniem, zamek władzy oddziela od poddanych bardzo głęboka fosa. Most zwodzony opada na krótko, z okazji kampanii wyborczej. Wtedy to rusza uroczysta procesja z darami, nożyczki przecinają wstęgi, otwiera się wszystko co można otworzyć, od dróg i mostków po boiska, ronda, odsłania tablice i obeliski. Lud zapraszany jest na pikniki i biesiady, dzwonią kufle piwa, w powietrzu pachnie grill narodowa dyscyplina, jego wyrafinowana dramaturgia już dawno pobiła tę ze stadionów piłkarskich.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, iż to codziennie partykularne decyzje samorządowców generują w znacznym stopniu bezrobocie i emigrację młodych, szczególnie tych najzdolniejszych, najaktywniejszych ze stacjonarnymi dyplomami wiodących uczelni. Nie ma dla nich miejsca, bo są za dobrzy, stanowią więc potencjalne zagrożenie dla lokalnych notabli i ich pupilków. Władza dla uwiarygodnienia swoich kompetencji sprowadza uczelnie wyższe, które w zamiejscowych punktach edukacyjnych, produkują dyplomy dla niej i jej dworzan. Na lokalnym (zbyt małym) rynku pracy faworyzuje się „swoich” studentów, wierząc, że wprawdzie są mierni ale okażą się wierni. W ten to sposób pogrążamy się w chocholim tańcu.

Uczelnie produkują taśmowo dyplomy na niespotykaną w świecie skalę. Są kierunki studiów płatnych, gdzie z zasady nie wpisuje się ocen niedostatecznych. To one otrzymują ministerialne wyróżnienia za szczególnie wysoki poziom nauczania! Z programu studiów jako pierwszą wyrzuca się logikę, następnie filozofię, elementy prawa. Wszystko co jest zbyt trudne, czyli to co wymaga myślenia, wyobraźni, zdolności kojarzenia. Dorobek naukowy liczy się na strony czyli ilość zadrukowanego papieru... (Rozporządzenie MNISW z dnia 13 lipca 2012).

Z tzw. humanistyki zrobiono sklep z używaną odzieżą na kilogramy. Produkuje się arkusze wydawnicze, liczy znaki bez spacji i ze spacjami, bo inaczej nie zaliczą dorobku. Recenzje pisane przez samodzielnych pracowników mogą być dobre czy nawet bardzo dobre, ale gdy zabraknie przysłowiowej linijki nie otrzymuje się punktów. Książki są nie po to, aby je czytano, (poza bardzo wąskim gronem zainteresowanych) ale aby umożliwiły awans. Dlatego autorzy tak produkowanych pozycji są szalenie spięci, poważni i smutni. Wiedzą doskonale, że lektura pracy naukowej, winna przede wszystkim budzić z drzemki dogmatycznej, jak to genialnie zauważył Immanuel Kant, proponować co najmniej nowy punkt widzenia czy formułować pytania, a nie utrzymywać w śpiączce farmakologicznej.

I tak tramwaj zwany nauką jedzie, nie bardzo można wysiąść, nie ma dokąd, jest ściana bezrobocia, nieliczni wyskoczą w biegu widząc napis polityka czy rzadziej biznes. Gro jest skazanych na bycie pasażerami, jak w chorobach autoimmunologicznych atakować będą samych siebie. Podgryzać się, znaczyć teren, oszczekiwać jak psy w przepełnionym schronisku.

Najgorsze jest to, iż masowo edukowani nie zdają sobie sprawy, iż jeszcze nie tak dawno, aby zdać egzamin trzeba było wiele godzin przesiedzieć nad książką, przewertować liczne czasopisma w bibliotece, czasem coś samemu przetłumaczyć. Szukało się specjalistycznej literatury, a nie otrzymywało fragmenty skryptu od wykładowcy pocztą elektroniczną z prośba o łaskawe zapoznanie się z treścią. Nie cenią wiedzy, bo trudno cenić coś, czego się nie zna. Nie mają szacunku do tych, którzy jej szukają. Nie potrafią zrozumieć, że można mieć pasje, które nie są wymierne materialnie. Tracić czas na coś, co nie przyniesie dochodu przekładanego na najnowsze modele samochodów czy sprzętu elektronicznego.

W „Empikach”, tych sanktuariach komercyjnej kultury, za dwie kartki czy torbę na upominki płacimy tyle co za egzemplarz branżowego czasopisma. Przeciętny poeta zarobi na egzemplarzu tomiku mniej niż osoba, która go sprzedaje czy przewozi z hurtowni do księgarni. Koszty utrzymania sklepu i transportu są przecież bardziej wymierne niż talent. Od wieków zresztą wszelkiej maści artyści przymierali z głodu, a kiedy wreszcie zakończyli życie, na handlu ich dziełami dorabiano się fortun. Znam małżeństwo naukowców (on profesor belwederski, ona po habilitacji), którzy byli bardzo szczęśliwi gdy wydawnictwo nie zażądało pieniędzy za wydanie ich nowatorskiego podręcznika, dostali dziesięć egzemplarzy gratis!

 

Tytuł świadomie nawiązuje do tytułu książki Henryka Elzenberga „Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu”.