Moja Polska

Szczupły, szpakowaty mężczyzna pewnym, spokojnym krokiem zmierza w stronę kościoła. Przechodząc koło kościoła żegna się znakiem krzyża i kieruje się w stronę zakrystii. Otwiera starodawne okute blachą drzwi, które skrzypią niemiłosiernie, ale dzięki temu nie trzeba dzwonka, żeby wiedzieć, że ktoś wszedł do zakrystii.

Przechodząc obok księdza ubierającego się do wieczornej Mszy świętej mówi – Pochwalony Jezus Chrystus.

Ksiądz nie odwracając głowy odpowiada – Na wieki wieków. Panie Józku niech pan da klucze od chóru panu Staszkowi, przyszedł naprawiać schody na dzwonnicę.

Kościelny podaje klucze do chóru. Robotnik wychodząc, spokojnie mówi do księdza – Popracuje ze dwie godziny przy tych stopniach, a potem oddam klucze.

Dobrze – mówi ksiądz – będę w zakrystii odmawiał brewiarz, proszę się nie spieszyć.

Kościelny niedbale mówi – Co on znów przez dwie godziny zrobi? To tak mało czasu, proszę księdza.

- Niech się pan, panie Józku nie martwi, codziennie, powoli i dobrze, dokładnie. pracuje. To dobry fachowiec. Robił już w kilku parafiach, znam jego pracę, dlatego nie martwi mnie to zbytnio, że pracuje tylko dwie godziny. I tak na dzwonnicę nikt nie chodzi, ale schody muszą być naprawione. No dobrze, koniec dyskusji. Ministrancie dzwonić, wychodzimy.

Ksiądz wyszedł do ołtarza.

Po skończonej mszy, kościelny pogasił świece, przykrył ołtarz, zamknął drzwi od kościoła.

- Ja zostanę, odmówię brewiarz, wezmę klucze od dzwonnicy. Niech pan już idzie, panie Józku, na dzisiaj już starczy.

Po kilkunastu minutach skrzypnęły cicho drzwi od chóru. Pan Staszek, wsunął się dyskretnie do zakrystii.

- Przynoszę klucze – szepnął widząc modlącego się księdza.

- Z Bogiem – powiedział ksiądz

- Z Bogiem – odpowiedział pan Staszek i wyszedł cicho z zakrystii.

Wychodząc z kościoła rozglądnął się delikatnie, czy nikt go nie obserwuje, ale nic nie zauważył. Pewnym, spokojnym krokiem przeszedł przez kościelny dziedziniec i skierował się w kierunku przystanku tramwajowego.

Na przystanku dwie kobiety z siatkami, kilkoro młodych ludzi wracających do swoich domów, spokój.

Po chwili podjechał tramwaj. Pułkownik zręcznym ruchem wskoczył do tramwaju. Gdy tramwaj ruszył, pułkownik głęboko odetchnął. Chwila spokoju, jaką ma w tramwaju, nie zrekompensuje nerwów tam na wieży.

Kolejne kilkadziesiąt stron dokumentów przesłanych Amerykanom dotarło bez komplikacji. Przesyłka została podjęta w punkcie kontaktowym i dotarła do adresata, do Langley.

- Bilety proszę – głos kontrolera wyrwał pułkownika z zamyślenia.

 

Obok niego, stał młody może trzydziestoletni facet. Ubrany był w jasnoniebieską koszule w kratkę.

Spodnie zdradzały stan znacznego zużycia, buty były niewiele lepsze.

Pan Staszek podał kanarowi przedziurkowany bilet, ten spojrzał niedbale i widząc skasowany bilet, mruknął pod nosem coś co miało oznaczać dziękuję i poszedł dalej.

Tramwaj podskakując po wybitym torowisku pokonywał dzielnie kolejne zaniedbane przystanki.

Za oknem tramwaju, w zapadającym zmierzchu, widać było nadciągającą jesień.

Był już początek września, niektóre drzewa zaczynały żółknieć. Żółć i czerwień liści powoli, niespiesznie zastępowała zieleń. Mocowały się kolory ze sobą, mocowały Zieleń pewna swej mocy nie chciała ustąpić miejsca innym kolorom. Wszak to ona była pierwsza, to ona po długiej zimie przyozdobiła zimne, sczerniałe, pełne wilgoci zimowej gałęzie, To przecież ona sprawiła, że te gałęzie ożyły, a teraz musi ustąpić miejsca jakimś marnym kolorom.

 Tramwaj gwałtownie szarpnął, ktoś koniecznie chciał być szybszy, chciał przebiec, przez torowisko. Ludzie w tramwaju zachwiali się, tramwaj zachybotał.

Gdzie milicja, rozległy się głosy, niech zajmą się tym wyścigowcem, co chciał wpaść pod tramwaj.

Niedoszły wyścigowiec zdołał ujść stróżowi prawa, miał zdecydowanie dobrą kondycje.

Po chwili tramwaj ruszył i pasażerowie powoli zapominali, o przymusowym przystanku.

Pułkownik spojrzał przez niedomyte tramwajowe szyby, jeszcze dwa przystanki pomyślał i koniec tej jazdy. Po drugiej stronie ulicy na płotach wisiały plakaty Solidarności. Część plakatów zerwał jesienny wiatr, część „nieznani ” sprawcy. Nieznani dla komunistycznej prasy, za to znani wszystkim pozostałym ludziom. Cieszył się z powrotu do domu,

Dzisiejszy dzień miał wyjątkowo pracowity.

Od rana, prawie od ósmej rano był w biurze, potem praca przy schodach., a teraz wreszcie powrót do domu. Pomyślał o żonie. Nina, nie miała takich problemów. Praca w aptece była ciężka, ale nie niosła ze sobą przymusu nadgodzin. Od godziny do godziny, nic nie musiało być na wczoraj, klienci regularnie napływali po lekarstwa. Spojrzał na zegarek, dochodziła siódma wieczór. Tramwaj wreszcie dojechał na przystanek przy ulicy Morelowej. Wysiadł z tramwaju bardzo szybko, chciał rozstać się z klekoczącym po torach rupieciem, który nazywał się tramwaj. Po prawej stronie mijał piętrowe i parterowe domki, które aspirowały do miana willi. W ogródkach przed nimi, na trawie leżało coraz więcej liści. Na wysokich drzewach orzecha wisiały jeszcze orzechy, czekały na swój czas. Jesienne kwiaty pokazywały swoje czerwienie, fiolety i żółcie. Mijał je dość szybkim, niespiesznym krokiem. Miły ciepły zapach pieczonego chleba mile połechtał nos. Piekarnia Jana Motyki zawsze miała świeże pieczywo. Ostała się mimo wszechobecnej likwidacji prywaciarzy, którzy mieli przy pomocy wyrabianych bądź wypiekanych chlebów i bułek obalić najlepszy ustrój. Na rogu ulicy stał wysoki dom. Od ulicy odgradzał go wysoki na półtora metra mur, przykryty z wierzchu marmuropodobnymi prostokątnymi płytami.

Dalej były podobne, niczym nie wyróżniające się domki, otoczone owocowymi drzewkami. Tu i ówdzie na chodniku rosły stare drzewa. Niepokorne gałązki powyrastanych żywopłotów przechodziły przez siatkę ogrodzeniową, szukając słonecznego światła. Jeszcze kilka, kilkanaście kroków i wreszcie będę w domu, pomyślał.

Tam czekała na niego żona Helena wraz z dwójką synów Ludwikiem i Wilhelmem.

Całości towarzystwa dopełniała basecica Dolores, sunia jak mówiła na nią jej pani.

Furtka na posesje była wysoka, miała prawie dwa metry i trzy mocne zawiasy. Przymocowana była do dwu kamiennych słupów. Całość parceli otoczona była wysoką metalową siatką rozpiętą na kamiennych słupach. W ogrodzie rosły drzewa owocowe, w kilku miejscach rosły hortensje, róże i fioletowe michałki. Koło siatki rósł czarny bez. O tej porze roku miał granatowo - czarne owoce, w postaci drobnych słodkawych kulek. Od furtki prowadziła ścieżka wyłożona płytkami chodnikowymi. Do domu przyrośnięty był garaż, gdzie główne miejsce zajmował jacht. Nie był to jacht dalekomorski, ale taki na wypady latem na Mazury. Nacisnął klamkę, cicho skrzypnęły drzwi. Stanął w przedpokoju, no nareszcie jesteś powiedziała żona, no wreszcie dotarłem, odrzekł cichym głosem, i poszedł do łazienki.

Zjadł kolację, odpoczął chwilę i zajął się swoimi sprawami. Zaczął sprawdzać co jeszcze musi kupić, aby mógł zacząć konserwacje i wykonać drobne naprawy przy jachcie. Lista zakupów obejmowała kilkanaście pozycji. Postanowił, że w najbliższych dniach odwiedzi znajomy sklep z potrzebnymi materiałami. Jacht musiał być zawsze sprawny i wszelkie ubytki lakierów musiały być zlikwidowane.

W telewizji skończył się Dziennik, nikt go z domowników szczególnie nie oglądał.

Wiadomości w telewizorze były powtarzalne. Dominował przekaz o złej Solidarności i odpowiedzialnej władzy, oraz o robotnikach ulegających wrogiej propagandzie. Noc nieubłaganie zaczynała swoje panowanie. Po całodziennych trudach wszyscy domownicy zasnęli. Dolores znalazła na koniec dnia swój wiklinowy koszyk i w nim też zasnęła, czuwając jednak nad tym co ją dookoła otaczało.

Od rana na polu była mgła, przysiadła pod drzewami, w zgłębieniach trawników, koło oczek wodnych. Helena szła na drugą zmianę do apteki, więc jeszcze spała. Obydwaj synowie, studenci więc im o siódmej rano jeszcze na wkłady się też nie spieszyło.

Musiał wstawać sam, no na szczęście Dolores już wstała, więc nie czuł się, aż tak bardzo opuszczony przez domowników. Po wizycie w łazience zrobił sobie śniadanie.

O wpół do ósmej wyszedł z domu. Po drodze minął aktora, znanego z popularnego milicyjnego serialu. Był on na porannym spacerze z psem. Nie znali się osobiście, nigdy na psim spacerze, ich psy się nie spotkały. Za chwilę miał autobus, który jechał w kierunku centrum Warszawy. Musiał się po drodze przesiąść jeden raz, aby podjechać jak najbliżej Sztabu. Pasażerowie w autobusach spieszyli się do pracy. Byli to urzędnicy pracujący w różnych urzędach w centrum Warszawy. Mgła powoli ustępowała i było widać słońce.