Moja Polska

To była jedna z wizyt w rodzinnym Kraju. Andrzej przyjechał do Ryszarda. Po Krakowie nie chodzili. Pojechali w góry - oczywiście do Zakopanego. Ryszard, jeszcze przed przyjazdem Andrzeja, wybrał trasę. Spełniała ona podstawowe kryterium: była trasą dla panów statecznych, z pewnymi oznakami chorobowymi. Wynajęli pokój, a właściwie zadomowili się w domu kolegi z czasów studenckich. Dostali, jak zwykle, pokój z widokiem na Tatry.

Nazajutrz wstali o szóstej rano. Zjedli lekkie śniadanie.                  

 - Wkładaj traperki, Andrzeju. Idziemy w góry.

- Rysiu, przecież wziąłem ze sobą tyko buty do biegania,

- Chyba nie myślałeś, że ja zacznę biegać. Masz już w nogach prawie całą kulę ziemską. Jak mogę mierzyć się z Tobą? Buty na górską wycieczkę są dla ciebie przygotowane. Parę razy w nich byłem. Są rozchodzone.

- Przecież nic nie mówię Rysiu.

Andrzej był zawsze spokojnym chłopakiem. Przez całe studia przyświecał mu tylko jeden cel - emigracja. Nie założył rodziny - żadna dziewczyna mu się nie podobała.

- Cieszę się, że przyjechałeś – powiedział z zadowoleniem Ryszard.

Andrzej stał zamyślony. Myśli jego krążyły gdzieś po szczytach gór. Ocknął się i powiedział.:

- Nie widzieliśmy się już tyle lat. Skype jest taki sztuczny. Widzisz głowę i mówisz do ekranu. Wszystko jest płaskie. Nie możesz dotknąć.

 - Nie narzekaj Jankesie.

- Nie narzekam – powiedział Andrzej wkładając buty. - Chciałem przyjechać. Wrócić na chwilę. Może to już czas na pożegnania?

- Co ty mówisz? Przestań! Jesteś w Polsce, jesteś ze mną. Zacznij myśleć inaczej! Koniec Ameryki. Koniec kiełków. Zjesz schabowego i od razu poczujesz się lepiej.

- Buty są dopasowane. Mamy ciągle jednakowy rozmiar stóp. Dobrze je rozchodziłeś. - powiedział zadowolony Andrzej.

Ryszard przygotował dla Andrzeja również prawdziwy rynsztunek turysty: plecak, dwa kijki, wodę do picia, pelerynę, jabłko i kanapki.

 - Rysiu, o wszystkim pomyślałeś – powiedział Andrzej, uśmiechając się do swojego przywódcy.

Marszruta prowadziła przez Krupówki. Na niektórych domach wisiały flagi - biało-czerwone.

- Pamiętasz, Andrzeju, flagi i transparenty z naszego pochodu pierwszomajowego we Wrocławiu?

- Nasz kolejny protest - po marcu w 1968 roku.

- Bardzo przypadkowy.

Po wydarzeniach marcowych na Politechnice – pisemnych protestach na ścianach i tablicach ogłoszeniowych, odezwach różnych osób po warszawskich Dziadach, po kilkudniowej okupacji uczelni - nastroje wśród studentów nie sprzyjały świętowaniu. Nikt nie chciał uczestniczyć w pochodzie pierwszomajowym. Na WFie, prowadzący zajęcia pan magister, wybrał czterech chłopaków. Mieli godnie reprezentować AZS Politechniki. Wśród nich był Andrzej i Rysiek. Na zbiórce przed pochodem, wśród zebranych „sportowców”, była dziwna atmosfera. Nikt się nie cieszył. Studenci byli raczej zamyśleni i jacyś dziwni. Nie było widać u nich dumy z zaszczytu reprezentowania Uczelni.

Pochód ruszył. Andrzej i Ryszard szli oczywiście obok siebie. Dla zabicia czasu opowiadali sobie kawały. Przed trybuną honorową usłyszeli:

- ... oto idą nasi przyszli olimpijczycy. To przyszłość naszego narodu. Osiągane przez nich wyniki sportowe gwarantują zdobycie złotych medali. Niech żyją, niech żyją...

Nie podobało im się to.

- Rysiu, kto jest przyszłością naszego Narodu? My?

- Ci najgorsi (może prawie najgorsi) - z WF?

 Nie wytrzymali tej głupiej propagandy. Zaśpiewali:

„pieniążki kto ma...

a nam wszystko jedno – my mamy cały świat...„

- Będę miał cały świat. Skończę studia i wyjadę do Ameryki.

- Nie podniecaj się Andrzeju. Wyjedziesz i zostawisz kolegów?

Po minięciu trybuny, szybko wrócili do akademika. Na drugi dzień dowiedzieli się, że studenci Politechniki dwa razy przechodzili przed trybuną. Pierwsze przejście było bez transparentów. Drugie było już kolorowe. Studenci trzymali nad głowami transparenty z „wrogimi” hasłami. Między innymi żądali uwolnienia, zatrzymanych po zajściach marcowych, swoich kolegów – także studentów. Konsekwencje tego powtórnego przemarszu były duże. Niektórzy uczestnicy zostali relegowani z Uczelni.

- Czy zwróciłeś uwagę na to, że my protestowaliśmy piosenką a inni, powtórnym przemarszem przed trybuną – powiedział Andrzej - czy to był nasz prawdziwy protest?

- Chyba tak. Choć nie byliśmy w pełni świadomi tego co robimy. Traktowaliśmy przemarsz w pochodzie jako zło konieczne. Bawiliśmy się.

- Nie było w tym żadnego ryzyka?

- Może i było, Andrzeju. Nie myśleliśmy wtedy o tym.

- Wydaje mi się jednak, że prawdziwym sprzeciwem, na relegowanie naszych kolegów, był dopiero jednodniowy bojkot zajęć. Wszyscy studenci Politechniki w nim uczestniczyli. Wszyscy też dostaliśmy naganę z wpisem do indeksu. Zaliczenie semestru wisiało na włosku. Pamiętasz to chyba Andrzeju? Z nagany w indeksie byliśmy bardzo dumni. Po roku przymusili nas do napisania prośby o jej anulowanie.

- Pamiętam. Ale czy to już była nasza walka o wolną Polskę?

- Chyba tak. Byliśmy trochę niepokorni. Dopiero po dwudziestu jeden latach Polska stała się wolna..

- Byliśmy prekursorami? – Andrzej dręczył pytaniami.

- Nie ma to już żadnego znaczenia.

- Dla mnie ma. Ameryka nie ma takiej historii.

Szeroką ulicą J. Piłsudskiego dotarli do Krokwi. U jej podnóża ujrzeli wielką, prawie odpustową, zbieraninę tandetnych straganów, punktów żywieniowych. Okrążając ten niesamowity jarmark, dotarli „Drogą pod reglami” do Doliny Białego - gdzie na rogatce kupili bilety wejściowe.

- Wejściówki są bardzo tanie - powiedział Andrzej.

- Za takie widoki, jakie zobaczysz, można zapłacić więcej. Jest to przecież Tatrzański Park Narodowy.

Idąc wzdłuż Białego oniemieli. To co zobaczyli po drodze zaparło im dech w piersiach. Kilka dni wcześniej wiał bardzo silny wiatr halny. Wzdłuż szlaku leżały powyrywane drzewa. Nie były to całe połacie. Wyglądało to tak jakby specjalnie ktoś wybiórczo powyrywał, połamał zdrowe drzewa i porozrzucał je. Sterczały korzenie. Sam szlak był czysty. Wyrwane drzewa leżały obok. Służby porządkowe Parku oczyściły szlak. Mimo to widok był przygnębiający. Widać było niszczycielskie dzieło halnego. Życie jest bardzo kruche.

- Popatrz Rysiu. W 68 było prawie tak samo ze studentami. Wybierano aktywnych. Tych ze środka. Mądrych, silnych i patrzących w przyszłość. Wyrywano i usuwano ich ze środowiska.

- Tak. Tu drzewa złamał wiatr. Drwale odcięli pnie od wyrwanych korzeni. Żeby coś odtworzyć trzeba wsadzić sadzonki. Korzenie nie idą głęboko w skałę. Silne wiatry bardzo szybko i łatwo wyrywają stare, wysokie drzewa. Ze studentami było podobnie. To człowiek wybierał i usuwał aktywnych. Nie zdołano jednak złamać pni. Nie usunięto korzeni. To z nich wyrośli ci - co tworzyli potem nową Polskę. Byli od nas trochę młodsi – nasi koledzy. Była między nami różnica jednego pokolenia. Długo trzeba było czekać na znaczące zmiany. Ale wolność przyszła.

Rozmawiając o dawnych czasach doszli do polany. Usiedli obok siebie na zwalonym pniu. Wsłuchiwali się w szum Białego. Po drugiej stronie potoku rozsiadła się grupa uczniów. Mieli plenerową lekcję z biologii. To kolejne pokolenie – pokolenie wolnych Polaków.

 - Andrzeju, jak się czujesz?

- Chyba dobrze. Trochę mnie serce kłuje.

- Może wrócimy?

- Nie. Dam radę. Słońce świeci. Chce mi się żyć.

Andrzej objął swoją ręką kark Ryszarda. Drugą ręką chwycił jego dłoń. Ścisnął ją mocno. Podniósł do ust i pocałował.

- Co ty robisz? – krzyknął Ryszard.

- Długo czekałem aby tu być z tobą. Wszędzie cisza. Ptaki szczebioczą. Czy jest to wszystko prawdziwe?

- Cieszę się Andrzeju, że jesteś szczęśliwy. Jesteśmy razem. To nam powinno wystarczyć. Czy możemy zacząć wspinaczkę?

- Tak. Idziemy.

Czarny szlak prowadził prawie pionowo. Doszli do Czerwonej Przełęczy. Usiedli na pniach - ciężko oddychając. Twarz Andrzeja stała się blada.

- Zostało jeszcze tylko pół godziny do szczytu. Dobrze się czujesz?

 - Rysiu, czemu tak troszczysz się o mnie? Wiem doskonale co to znaczy wysiłek. Gdybym tego nie wiedział, gdybym nie rozumiał, nie doświadczył tego - to czy bym mógł biegać?

- I co ci to dało? - powiedział Ryszard z sarkazmem - satysfakcję na pewno. Całą kulę ziemską przebiegłeś i co teraz? Gdzie jest twoje zdrowie?

 Szli bardzo powoli po skalnych stopniach.. Gdy wyszli z lasu ujrzeli sterczącą, skalną Sarnią Skałę. Wejście na nią wymagało trochę sprytu. Idąc - chwytali się występów skalnych, korzeni, podpierali się kijkami.

Na szczycie byli sami. Innych turystów nie było. Przed sobą ujrzeli ogromną, pionową, skalną ścianę Giewontu. Rzucili się sobie w ramiona.

- Andrzeju, zdobyłeś Sarnią Skałę – krzyczał Ryszard.

- Mogę teraz zdobywać inne szczyty. Nie tylko te w Tatrach.

- Tak. Razem będziemy je zdobywać.

Cieszyli się jak małe dzieci. Gdyby mogli to zaczęli by podskakiwać. Było to jednak niebezpieczne.

- Andrzeju - teraz ci powiem dlaczego wybrałem taką trasę. Popatrz na Giewont. Dzieli nas od niego przepaść – urwisko skalne. Jest to góra masywna i potężna. Budzi zaufanie. Na jej szczycie widać to co najcenniejsze dla człowieka. Kiedyś górale postawili ten krzyż. Daje on nam, wszystkim ludziom, siłę i nadzieję w życiu. Daje nam ukojenie w cierpieniu. W modlitwie daje nadzieję na lepsze i zdrowsze życie.

- Czy mam znowu uwierzyć? – nieśmiało zapytał Andrzej.

- Zamknij oczy. Obróć się plecami do Giewontu. Nie bój się. Jestem przy tobie. Asekuruję cię.

Andrzej wykonał polecenie.

- A teraz oczami wyobraźni oprzyj się o skałę. Zaufaj jej. Otwórz oczy.

Andrzej, bał się ich otworzyć.

Ryszard powtórzył polecenie - mówił powoli i spokojnie - otwórz oczy, nie bój się.

            Andrzej przemógł się. Podniósł powoli powieki

- Co widzisz? –zapytał Ryszard.

- Wielką przestrzeń. Gdzieś bardzo daleko jest widnokrąg. Czy tam już jest koniec? – powiedział refleksyjnie.

- Andrzeju, to nie jest linia, na której coś się kończy. Idąc w jej kierunku widzisz coraz więcej. Tam daleko jest morze. Pamiętasz nasz pobyt w Pucku?

- Molo. Gorąca, parna noc. Niebo gwiaździste. Nie potrafiliśmy oprzeć się pokusie – wskoczyliśmy nadzy do wody.

- Było dużo meduz – naszych chełbi bałtyckich - wtrącił Andrzej.

- Andrzeju, tych wspomnień nikt nam nie odbierze. Dla nich warto żyć.

- Czy tylko dla wspomnień? – zapytał Andrzej.

- Nie. Nie tylko. Popatrz teraz sercem. Przed nami jest Polska. Twoja Polska. Moja Polska. Nasza Polska.

- Wszystko jest jeszcze przed nami – powiedział cichutko Andrzej.

Nagle ciało Andrzeja zaczęło obsuwać się na ziemię. Ryszard chciał zapobiec upadkowi. Chwycił błyskawicznie Andrzeja w ramiona. Nie mógł go jednak długo utrzymać. Andrzej stał się bardzo ciężki. Położył go powoli na skale.

- Andrzeju, oddychaj. Nie odchodź.

Ryszard odchylił lekko głowę Andrzeja do tyłu. Zaczął uciskać klatkę piersiową. Sztuczne oddychanie – usta – usta. Wargi jego były gorące. Oddycha.

Co robić dalej? Komórka. Tam jest numer do TOPR. Rozmowa była krótka.

Za chwilę nadleciał helikopter. Ratownicy położyli Andrzeja na specjalnych noszach.

- Nie możemy pana zabrać do szpitala. Zejdzie pan sam? – usłyszał Ryszard.

- Tak. Zejdę.

Podciągnęli nosze z Andrzejem do góry i umieścili w helikopterze. Ratownicy widzieli grupę turystów zmierzających na Sarnią Skałę. Wiedzieli, że będzie miał wsparcie. Pomachali mu ręką na pożegnanie i helikopter zaczął się wznosić.

Ze łzami w oczach Ryszard krzyczał:

- To jest nasza Polska!

Helikopter stawał się coraz mniejszy. W końcu stał się małym punkcikiem na widnokręgu.

- Czy tak musiało być? – Ryszard zapytał sam siebie. Nie czekał na odpowiedź.

Zadzwoniła komórka.

- Uratował Pan życie kolegi. Proszę przyjechać jutro do Kliniki w Krakowie. Pacjent czeka.

Ryszard wiedział o chorobie Andrzeja. Chciał mu zrobić przyjemność. Wierzył w to, że Andrzej odzyska zdrowie. Chciał być razem z nim w trudnej chwili. Czy to miała być tylko turystyczna wyprawa?