Moja Polska

Jako Holender bym tej Polski nie zrozumiał!

Czym była Polska dla mego przodka Daniela Zyzmana, który w latach 70. XVIII stulecia zdecydował się opuścić swoje rodzinne Niderlandy i przenieść się do kraju nad Wisłą? Prawdopodobnie jawiła mu się, jako swego rodzaju Ziemia Obiecana, w której katolicka większość nie prześladowała zarówno swych współziomków innych wyznań, ale także tych, którzy przed prześladowaniami religijnymi chronili się w granicach Rzeczypospolitej. Zupełnie inaczej niż w protestanckich Niderlandach, gdzie większość nie tylko nie akceptowała obecności tradycyjnych katolików, ale z jeszcze większą nienawiścią odnosiła się do innych odłamów protestantyzmu. A Daniel Zyzman do takiego odłamu właśnie należał. Był menonitą, wyznawcą pacyfistycznej odmiany protestantyzmu, a to był grzech największy. Protestant odmawiający walki w obronie swojej wiary, interesów lub narodu był dla innych protestantów nie do przyjęcia. Był odmieńcem, którego należy, albo zmusić do zmiany wyznawanej wiary, albo zlikwidować dla... dobra jego duszy, oczywiście. Dlatego cała grupa współwyznawców Daniela zdecydowała się opuścić to wrogie im środowisko i udać się do odległej Polski, gdzie stroną zapraszającą Olendrów, jak to mówili w tych czasach w Polsce, był... katolicki prymas Polski, arcybiskup Michał Poniatowski, bliski krewny panującego króla, dla którego ważne były przede kwalifikacje zawodowe przybyszów z Niderlandów, czyli umiejętność osuszania rozlewisk w biskupich posiadłościach nad środkową Wisłą.

Cała wieś Olendrów osadzona została w miejscowości Kazuń nad Wisłą w roku 1773 i Danielowi wydawało się, że w ten oto sposób zagwarantował sobie i swej rodzinie bezpieczeństwo życia i wyznania na długie lata. Niestety, już kilkanaście lat później także w tym bezpiecznym kraju rozpoczęły się niepokoje społeczne i polityczne, w którym Olendrzy, ze względu na swe przekonania religijne nie brali udziału, licząc, że zajmując się tym, dla czego zostali tu sprowadzeni, ochronią swoją niezależność także pod rządami Prusaków, którzy niebawem zajęli te tereny. Paradoks historii sprawił bowiem, że Daniel Zyzman i inni członkowie wspólnoty religijnej, w ciągu życia tylko jednego pokolenia, nie tylko porzucili swe rodzinne strony, ale stali się kolejno mieszkańcami Rzeczpospolitej, poddanymi króla pruskiego, obywatelami polskiego Księstwa Warszawskiego, aż wreszcie mieszkańcami Królestwa Polskiego, którego władcą był moskiewski car Aleksander I. To upewniło całą wioskę, że należy dbać przede wszystkim o swą odrębność narodową i religijną, dopóki kolejne władze nie wtrącają się ani w organizację samorządu wiejskiego, ani w wyznawane prawdy wiary i zasady życia, z tej religii wynikające. Udawało się to dość długo, dopóki Polacy, którym znów było źle pod moskiewskim berłem, wywołali powstanie, które w efekcie doprowadziło do włączenia Królestwa Kongresowego w skład Cesarstwa Rosyjskiego, w wyniku czego mieszkańcy kraju nad Wisłą zaczęli być traktowani, jak wszyscy poddani cara i to bez żadnych wyjątków, także pod względem służby wojskowej, co stało w jawnej sprzeczności religijnymi zasadami menonitów. Początkowo sprawę udawało się załatwiać tradycyjnie rosyjskimi metodami, czyli wykupywaniem rekrutów u rosyjskich urzędników, ale pod koniec lat 50 na wieś spadło kolejne nieszczęście. Osuszone tereny zostały przez carskich inżynierów uznane za doskonałe miejsce na lokalizację wojskowych koszar otaczających świeżo wybudowaną twierdzę Modlin. Utrzymujący swą odrębność narodową i religijną menonici nie stanowili dobrego sąsiedztwa dla obiektów strategicznych, a tym samym stracili też możliwość takiego zarobkowania, by społeczność stać było na coroczne wykupywanie swych rekrutów od obowiązku służenia w carskiej armii.

Toteż pod koniec lat 50. XIX w. jeden z wnuków Daniela, Walenty, bez względu na swe religijne wychowanie i przekonania, został wzięty w kamasze, jak się wówczas mówiło. Początkowo służył na Kaukazie realizując rosyjską politykę pacyfikacji buntowniczych górali kaukaskich i po kilku latach dosłużył się nawet stopnia podoficerskiego. Być może 25. letnią służbę wojskową zakończyłby nawet stopniem oficerskim, gdyby nie to, że Polacy wywołali kolejny bunt przeciwko panowaniu moskiewskiemu i oddziały z Kaukazu zostały przeniesione do Kraju Priwislanskiego, gdzie miały zaprowadzić porządek. Właśnie w trakcie jednej z takich walk z oddziałem niejakiego Langiewicza, został ciężko ranny w bitwie pod Szydłowcem. Moskiewski oddział po potyczce musiał się czym prędzej wycofać, toteż wykrwawionego Walentego znaleźli mieszkańcy Szydłowca, którzy dzień później przybyli na pobojowisko, by pogrzebać poległych. Bliski śmierci dochodził do siebie przez kilka miesięcy, a gdy wyzdrowiał, postanowił nie wracać już do wojska, tym bardziej, że opiekująca się nim młoda Katarzyna Wilczyńska była na tyle troskliwa i sugestywna, że nie tylko odwiodła go od planów robienia kariery w armii carskiej, ale przekonała także do zmiany wyznania i stanięcia z nią po roku przed ołtarzem w miejscowym kościele parafialnym.

Walenty Zyzman co prawda zmienił religię, ale zachował jednak poczucie swej narodowej odrębności, a w pamięci nauki swego dziadka Daniela i ojca Grzegorza, by nie angażować się w sprawy Polaków, gdyż przynosi to tylko kłopoty w życiu. Zasady te wpoił także swemu synowi Romanowi, który z czasem stał się w miasteczku znanym przedsiębiorcą transportowym i dochował się czterech synów oraz trzech córek. Niestety, czy to zdolności pedagogiczne zawiodły Romana Zyzmana, czy też dzieci okazały się tak nieposłuszne, ale najstarszy syn, Franek już w 1914 roku, zamiast ukończyć terminowanie u miejscowego ślusarza, uciekł z domu, gdy tylko dowiedział się, że do pobliskich Kielc wkroczyły pierwsze oddziały przyszłych Legionów, by zaciągnąć się do polskiego wojska. Co prawda po zakończeniu wojny wrócił do Szydłowca, ale nawet oficjalne wydziedziczenie go nie podziałało wychowawczo na pozostałe dzieci. W 1920 roku kolejny syn, Antoni, mój ojciec, też jako nastolatek, zaciągnął się do armii polskiej w obliczu bolszewickiej napaści. Co prawda jego służba potrwała zaledwie rok, ale następne wydziedziczenie, które sprawiło, że bez majątku żonę znalazł dopiero po kolejnej wojnie, też nie pomogło, bo znów brał w niej udział, chociaż już tylko, jako żołnierz podziemia. Zaś najmłodszy syn, Stefan zginął, jako żołnierz Września.

Czym dziś ja, Polak, a tylko w gdzieś w 1/10 Holender, różnię się od jakichś dalekich krewnych, którzy być może przed laty pozostali w Niderlandach? – Mogłem się o tym przekonać w niemal 200 lat, od chwili, gdy Daniel Zyzman podjął decyzję o wyemigrowaniu do Polski. W 1979 r., przez absolutny przypadek, zostałem zakwaterowany w jednym pokoju krakowskiego akademika, z Wilhelmem van Sambeek, studentem slawistyki na uniwersytecie w Lejdzie. Wilhelm, który po kilka miesięcy spędził już w Moskwie i w Pradze, nie potrafił zrozumieć Polski i Polaków, toteż poprosił o pokazanie mu prawdziwej Polski, także tej... mniej oficjalnej. Prośbę tę wziąłem sobie tak bardzo do serca, że pewnego dnia dopiero w ostatniej chwili zdałem sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo narażam obcokrajowca, zabierając go na nielegalne spotkanie z Adamem Michnikiem. Jeszcze przed klasztorem Norbertanek na Salwatorze upewniałem się, czy sam trafi z powrotem do akademika, gdy po wyjściu zostaniemy pogonieni przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa. Z miny Wilhelma wynikało jednak, że w ogóle nie wie o czym mówię, ale gdy zaczęliśmy słuchać jąkającego się Michnika, Holender nagle pociągnął mnie za rękaw. – Adam! On mówi antypaństwowe rzeczy! – wyszeptał mi do ucha z przejęciem.

- Nie antypaństwowe, tylko antyustrojowe – poprawiłem go fachowo, jak przystało na studenta politologii.

- Ale zaraz tu przyjdzie milicja i nas wszystkich aresztują – niepokoił się nadal Wilhelm.

- Nie przyjdą tu, bo tu jest klasztor – wyjaśniłem. – Jak będziemy wychodzić mogą nas próbować zatrzymać. Mówiłem ci. Ale wtedy trzeba uciekać. Pamiętasz drogę do akademika?

Wilhelm nie odpowiedział od razu, ale widziałem, że bardzo intensywnie coś przeżywa. Dopiero po dłuższej chwili wyszeptał z ogłupiałą miną. – Adam! To w polskim klasztorze można łamać prawo?

No, ale on miał prawo tego nie rozumieć. Był tylko Holendrem!