Wspomnienia z dzieciństwa

Kamienica górująca nad okolicą. Ona kolosalna nie była. Trzypiętrowa. Stała na wzgórzu. Przy niej w całej okolicy wszystko było malutkie, jakieś jednorodzinne domki. W tej kamienicy, na pierwszym piętrze w jednoizbowym mieszkaniu spędziłem pierwszych siedem lat mojego życia, z mamą, tatą a także od pewnego czasu z młodszym ode mnie o półtora roku bratem. W tej kamienicy się usamodzielniałem i poznawałem świat indiańskim sposobem, jak jakiś Apacz czy Siuks. Tak nazywana przeze mnie indiańska metoda polega na coraz śmielszym wypuszczaniu się coraz dalej w okolicę. Zataczając spiralnie kręgi, oddalałem się od kamienicy, systematycznie rozpoznając nowy teren, coraz dalej i dalej ale na tyle rozważnie, żeby nie zgubić orientacji i zawsze wrócić bezpiecznie. Do dzisiaj przywiązany jestem do tej metody i stosuję ją wciąż z powodzeniem w każdym nowym terenie.

Podrzędny stadion piłkarskiej, dziesiątej ligi. Żadne mecze. Podpity kibic przystawia sobie do skroni korkowiec, strzela i widzę jak na skroni lufa pistoletu wykroiła mu w skórze idealnie okrąglutki placuszek, który powoli nasiąka krwią stając się coraz bardziej czerwieńszy.

Do bramy stadionu prowadziła prosta aleja. Trzeba było przejść tę aleję, gdy chciało się dojść z mojej kamienicy do znajdującego się po drugiej stronie parku stadionu. Przebiegam przez ulicę, przez tą aleję i wpadam pod rower. Rower uderza we mnie. Upadam i widzę jak nade mną przelatuje mężczyzna postury Tomasza Majewskiego, który w lewej ręce trzyma żelazną kulę, taką do pchnięcia kulą. To był kulomiot, który wracał po treningu. On ucierpiał bardziej niż ja.

W wspomnianym parku była na stałe postawiona drewniana estrada. Obok niej na drewnianych słupach umieszczone głośniki. Często leciała z nich muzyka, a od czasu do czasu na estradzie tańczyły pary. Niedziele, jakieś święta. Piękne panie w kolorowych sukienkach i bucikach na obcasie.

Walnąłem ojca między oczy. Zimą podczas zabawy w śnieżki. Przyczaiłem się i gdy głowa taty wychyliła się zza rogu domu, rzuciłem i trafiłem śnieżką prosto między jego oczy, a właściwie okulary. Tato od zawsze nosił okulary.

Szkoła. Pierwsza klasa. Przy szkole boisko, na którym latem grałem w piłkę. Tuż obok szkoły górka, z której zimą zjeżdżałem na tornistrze lub na butach. Rysowałem najbardziej oryginalne szlaczki w zeszycie – trupie czaszki na przemian ze skrzyżowanymi piszczelami. Sądzę, że dorośli pochylali się nade mną z zadumą. Do szkoły chodziłem z przyjacielem. On mieszkał dalej ode mnie więc idąc do szkoły przychodził po mnie i do szkoły szliśmy już razem. Przed wyjściem całowałem mamę w policzek. Aż pewnego dnia uznałem, że jestem już dorosły i to wstyd całować mamę przed pójściem do szkoły i nie pocałowałem mamy w policzek, tylko po prostu wychodziłem, a mama powiedziała: „czy nie zapomniałeś o czymś?”. Wróciłem zawstydzony i pocałowałem mamę.

Złamałem rękę spadając z trzepaka. Miałem ją w gipsie dwa tygodnie, a później trzeba było moczyć łokieć w gorącej wodzie i na blacie stołu, trzymając w dłoni ciężarek, prostować rękę przez następne dwa tygodnie, a nawet dłużej, aż wreszcie mogłem ją położyć na stole.

Na wakacjach, po pierwszej klasie, mama, tata, ja z ręką w gipsie, młodszy o półtora roku brat i następny brat całkiem malutki, na rękach u mamy, jakieś rzeczy, meble, przeprowadzamy się do innego świata.