Tokarz pije wódkę w sejmie

Antoni przepracował lata w gdańskiej stoczni. Że tak będzie, wiedział od dziecka. Z okna mieszkania w jednym z tych starych bloków, wybudowanych jeszcze przed wojną dla pracowników stoczni Schichaua, przy ul. nazwanej po wojnie - Marynarki Polskiej, oglądał wielkie dźwigi, maszyny potężne jak smoki z bajek, robotników w kaskach, o których usłyszał, że budują wspaniałe statki. A lubił je oglądać na obrazkach i potem rysować. Zapytany jako pięciolatek, kim chce być mówił, sepleniąc „stocniowcem”.

Potem w szkole nie bardzo kwapił się do nauki takich, jak w domu mówiło się, książkowych mądrości, ale bez większych kłopotów skończył podstawówkę. Za to majstrując od małego z ojcem kierowcą przy samochodzie, miał wyraźną smykałkę do roboty w warsztacie. No to i poszedł do szkoły zawodowej, do akurat otwartej na potrzeby stoczni klasy w zawodzie ślusarz -tokarz.

A potem postarał się o pracę w stoczni. Był dumny i szczęśliwy, że spełniły się jego marzenia.  Starzy robotnicy, ku jego zdziwieniu, nie okazywali wielkiego zadowolenia z pracy. Narzekali na warunki, wspominali wydarzenia roku 70. Dla niego to była jakaś odległa epoka, a i zajęty swoim szczęściem, nie interesował się niczym więcej. Bo właśnie spotkał Jankę, teraz pielęgniarkę w przychodni przyzakładowej. Właściwie to znali się prawie od piaskownicy, chociaż Janka była o dwa lata młodsza. Nieźle mu ona dopiekła, kiedy poszedł do zawodówki i pochwalił się, że będzie tokarzem. Coś ją wtedy napadło i gdy go tylko zobaczyła, to śmiejąc się krzyczała: „Antek tokarz, lenia okaz” i uciekała, że nie sposób było ją dogonić. Kiedyś jednak ją złapał i zły już chciał dać jej nauczkę. Ale spojrzał w jej oczy i przestraszony puścił wolno. I nie mógł tych jej oczu już zapomnieć, a ona też więcej mu nie dokuczała. Przez kilka lat udawali, że się nie znają. Ale widocznie byli dla siebie przeznaczeni, bo kiedy spotkali się na weselu sąsiada, wspominając swoje sztubackie przygody, od razu poczuli, że ciągnie ich do siebie. A po kilku miesiącach       pobrali się i zamieszkali we Wrzeszczu, w wynajętym mieszkaniu. Na świat przyszły dzieci: syn i po dwóch latach córka. Trzeba było myśleć o swoim mieszkaniu, meblach. Chociaż ciężko pracowali, to ciągle brakowało do pierwszego. A przede wszystkim o wszystko trzeba było walczyć, o każdy sprzęt, pralkę, lodówkę, odkurzacz; godzinami wystawać w kolejkach po ser, kartkowe mięso, masło przynajmniej dla dzieci.

A w telewizji ciągłe pranie mózgu. Gdyby tak wskoczyć w ten świat z telewizora, mówili, to byłby istny raj.

Wiadomo, do czego to doprowadziło. Antoni wtedy zrozumiał starych stoczniowców i gdy wybuchł strajk, od razu do niego przystąpił. Na jednym zebraniu zwołanym przez dyrekcję, kiedy jakiś sekretarz partyjny, co gładko gadał i a to obiecywał, a to straszył, już nie wytrzymał, wstał i powiedział: takie gadki to od lat mamy w telewizorze. „Niech no Pan idzie z moją żoną do kolejki. Może dostanie Pan jakąś kiszkę na obiad. A do pracy to zrobi Panu kanapkę ze smalcem. Bo masła, to nawet dla dzieci nie ma. Niedługo to będziemy chleb smarować smarem do maszyn! Wy co to nazywacie się Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą, robicie z nas roboli, niewolników!” Sala zarechotała i dała brawa Antoniemu.

I tak to się zaczęło. Kumple z działu wytypowali Antoniego do Międzyzakładowej Komisji Strajkowej. Chodził na konspiracyjne spotkania, szkolenia organizowane przez KOR, naprawił zepsuty powielacz i drukował ulotki, rozprowadzał je w swoim i innych wydziałach. W stanie wojennym odsiedział kilka miesięcy. Ale nie dał się złamać. Janka miała cały dom na głowie, ale też trzymała się dzielnie.

A po okrągłym stole koledzy ze stoczni zdecydowali, że Antoni ma startować w wyborach do Sejmu. Bo jak gromko wołali – „tokarz Antoni złodziei pogoni”.

No i jest Antoni w Sejmie. Ale to nie takie proste. Za dużo z tego, co tam się dzieje, to on nie rozumie. Raz zabrał głos, tyle że nie bardzo umiał się wysłowić i widział, jak niektórzy z tych wygadanych uśmiechają się drwiąco. Zasypali go pytaniami o paragrafy, ustawy. A on plącząc się, coś tam próbował odpowiedzieć. Przewodniczący klubu potem go nawet upomniał i nakazał, żeby bez uzgodnienia z klubem nie zabierał głosu. No to przychodzi do sejmu, siedzi na swoim miejscu w ławce, głosuje, jak wszyscy z jego klubu parlamentarnego.

A swoich kumpli unika, bo i co im powie, kiedy stoczni grozi likwidacja?! Z Janką już szczerze mówił, co dalej. Jakoś przetrwa do końca tej kadencji, a później spróbuje założyć swój warsztat samochodowy. Syn rozpoczął właśnie naukę w technikum samochodowym i razem dadzą sobie radę.

A tymczasem w przerwie posiedzeń w sejmowej kawiarni często zamawia setkę. A wódkę to tu mają niezłą.

I myśli sobie, co to się porobiło: „ja tokarz piję wódkę w Sejmie”.