Stan wojenny

Zaczęło się absurdalnie i groteskowo. Jak w scenach z „Małej apokalipsy” Konwickiego.

W dodatku swoisty prolog odbył się w teatrze.

Ale po kolei. Od października 1980 r. robiłam Studium Podyplomowe Filologii Polskiej na UJ, więc choć należałam do Solidarności, to praca, wyjątkowo już wtedy uciążliwe warunki codziennego życia, zajęcia na uczelni powodowały, że nie orientowałam się w narastającej sytuacji. Zresztą, kto tak naprawdę przewidział, co się stanie. Jak większość żyłam nadzieją, że idzie ku lepszemu. Czuło się powiew wolności. Zwłaszcza na uczelni. Ustawialiśmy się w kolejkach, żeby kupić – na zaimprowizowanych przez studentów stoiskach (wystarczał jakiś stolik, a nawet karton) – odbite na powielaczu tomiki poetów Nowej Fali, książki Herlinga-Grudzińskiego, Czapskiego, czy otrzymać ulotki. Prowadziliśmy z wykładowcami otwarte dyskusje o prawie jawnej literaturze drugiego obiegu. W tej atmosferze entuzjazmu wydawało się, że stary system sam dogorywa.

Zajęcia odbywały się w soboty i niedziele przed południem. W programie m.in. mieliśmy trochę wykładów i ćwiczeń z teatrologii, w ramach których zaplanowane było wspólne wyjście na wybrane przedstawienie, by potem omawiać środki teatralne w nim wykorzystane. Zależało nam na sztuce ambitnej, atrakcyjnie wystawionej. Ktoś z grupy podjął się zorganizowania tego, ale były jakieś trudności, przesuwanie terminów. Nie udało się zdobyć miejsc na żadne głośne przedstawienie i w końcu zdecydowaliśmy się pójść do Teatru Słowackiego na komedię Fredry „Wielki człowiek do małych interesów”. Dostaliśmy bilety akurat na sobotni wieczór 12 grudnia.

 W teatrze pierwsze, wtedy zabawnie zaskakujące wrażenie, że jest aż zielono od mundurów. Na widowni było mnóstwo żołnierzy. Pomyślałam – wojsko dba o kulturę.

Przedstawienie jednak od początku rozczarowywało – było bezbarwne, ciężkie, nie miało nic ani z humoru Fredry, ani z zacięcia satyrycznego, jakiego po tej sztuce można byłoby się spodziewać. Aktorzy byli jacyś drętwi, nie grali, a wygłaszali kwestie. Czuliśmy się zawiedzeni, poirytowani. Tyle zachodu z tym i taka, przepraszam za słowo, chała. A grający pewnie już coś wiedzieli bądź domyślali się, patrząc na tę zmilitaryzowaną widownię.

Do domu wróciłam późno. Syn, wtedy uczeń siódmej klasy szkoły podstawowej, już spał. Ja też szybko się położyłam.

W niedzielę 13 grudnia rano o ósmej wg planu miały odbyć się kolejne zajęcia Studium, tym razem w Paderevianum, w gmachu, którego jeszcze nie znałam. Chciałam więc dojechać wcześniej, żeby się nie błąkać. Wstałam przed szóstą. Aby nie obudzić syna, nie włączyłam nawet radia. W pośpiechu wypiłam kawę i na palcach wyszłam z domu. Na ulicy było jeszcze zupełnie ciemno, a i pusto, co nie dziwiło, bo w końcu to niedzielny grudniowy poranek na osiedlu. Na przystanku też ani żywej duszy i co gorsza, nie przyjechał planowy autobus. Doszła jakaś kobieta, też zaspana i tak samo jak ja jeszcze nie zorientowana w sytuacji. Ja denerwowałam się, że nie zdążę na zajęcia, ona - że spóźni się do pracy w barze mlecznym. Wreszcie po długim oczekiwaniu przyjechał autobus, ale kierowca oświadczył, że jedzie tylko do zajezdni w Łagiewnikach, bo jest stan wojenny.

 

 Zabrzmiało to tak absurdalnie, że pomyślałam, iż kierowca chyba nie oprzytomniał po jakiejś imprezie. Postanowiłam jednak wsiąść, żeby wyjechać z osiedla, a potem na Matecznym przesiąść na inny autobus. Tak też zrobiłam. Ta pani z przystanku również.

 No i się zaczęło. Na Matecznym żadnego połączenia, za to co chwila przejazdy samochodów wojskowych i milicyjnych. Wręcz kolumny. Zabłąkani, zdezorientowani ludzie szli na piechotę od przystanku do przystanku, licząc, że w końcu coś nadjedzie.

 Już wszyscy mówili, że w nocy został ogłoszony stan wojenny. Chociaż nikt nie wiedział, co to będzie znaczyć, powiało grozą. Zrozumiałam, że muszę wracać. I to na piechotę.

Byłam w domu po dziesiątej. Syn jeszcze spał. Włączyłam telewizor i radio i wysłuchałam tych koszmarnych komunikatów. Przy śniadaniu, jak mogłam oględnie, żeby nie przerażać, powiedziałam synowi o tym, co się stało.

Nazajutrz, jak zwykle, bo w poniedziałek pracowałam w szkole po południu i robiłam zawsze rano zakupy, wyszłam żeby kupić to, co najpotrzebniejsze. Okazało się, że po sam chleb trzeba stać w długiej kolejce .

Zajęcia w szkole a i na uczelni zostały zawieszone. Po wznowieniu wychowawcy klas otrzymali polecenie przeprowadzenia na godzinach wychowawczych tematu związanego ze stanem wojennym, oczywiście w jedynie słusznym ideologicznie duchu i przedstawienia młodzieży obowiązujących zarządzeń. Pamiętam tę lekcję w mojej już maturalnej klasie. Najzwyczajniej powiedziałam chłopcom, że dostaliśmy polecenie, by taki temat zrealizować, więc to robię. Ta ponura lekcja bardzo nas do siebie zbliżyła. Ważniejsze były nasze niewypowiedziane myśli niż słowa zarządzeń.

Jako że trwały przygotowania do studniówki, rodzice i uczniowie musieli wystąpić do władz o umożliwienie tradycyjnej zabawy. Odpowiedziano, że może ona się odbyć, ale tylko do godz. 22. Mło-dzież solidarnie zrezygnowała z tego „prawa”. Był to w historii szkoły jedyny rok bez balu studniówkowego.

Szybko też dotarła do szkoły instrukcja o wycofaniu z programu języka polskiego utworów nie-wygodnych dla władzy. Przez jakieś przeoczenie na liście autorów zakazanych nie było Barańczaka,

więc w najstarszych klasach, jak gdyby nigdy nic, omawiałam wiersze z „Dziennika porannego”.

Po pewnym czasie pojawił się komisarz prowadzący rozmowy weryfikacyjne z nauczycielami. Zostałam m.in. zapytana o to, co robię, żeby uczniom wpoić naukowy, to znaczy marksistowski i - co niedwuznacznie zostało dalej wyjaśnione – ateistyczny światopogląd. Mocno się naraziłam, odpowiadając, że pomagam uczniom poznawać uniwersalne wartości, różne światopoglądy, ale nie ingeruję w sprawy wiary, bo Konstytucja gwarantuje wolność wyznania.

A Studium Podyplomowe zamiast w sesji wiosennej skończyło się dopiero w listopadzie 1982 r.