Moja pierwsza praca

Moja pierwsza praca

W końcu trzeba było zacząć pracować, a przede wszystkim zarabiać jakieś własne pieniądze.
W trzy miesiące po skończeniu studiów na okropnym kierunku Ekonomika Budownictwa przekroczyłam próg dużego gmachu, gdzie mieścił się zarząd pewnej poważnej firmy budowlanej. Adres podała mi moja mama, której tę firmę polecił sąsiad z osiedla.
Weszłam.  Na portierni zapytałam, czy pracuje tu pan taki-a-taki, albowiem zamierzałam zgłosić się do niego po wskazówki. Portier o mało nie spadł ze stołka, ponieważ okazało się, że zapytałam o człowieka, który jest naczelnym dyrektorem tej firmy. A więc dalej poszło jak z płatka i w dwa tygodnie później byłam już tam zatrudniona.

Z jednej strony - dobrze; praca zgodna z kierunkiem studiów, dużo młodych ludzi, miejsce pracy w ładnej okolicy.  A z drugiej strony - niedobrze: szeptali za mną po kątach, że to kolejna protegowana pana dyrektora; starsi pracownicy odsuwali się ode mnie lub fałszywie uśmiechali; no i przede wszystkim okazało się, że to co mam robić, absolutnie mnie nie interesuje.

Ciekawe było tylko towarzystwo; niewiele starsze koleżanki i koledzy, zupełnie nowa, nieznana mi sytuacja, jakieś zależności, układy, hierarchia. Zaczęłam wszystko obserwować. Przez kilka miesięcy nawet mnie to bawiło.  Ale jak już poznałam i rozpracowałam, zrobiło się nudno.

Z czasem okazało się, że największą wartością wysiadywania przy biurku codziennie przez prawie osiem godzin jest możliwość inkasowania comiesięcznego wynagrodzenia. Potem doszły do tego jeszcze gratyfikacje płynące z tak zwanej zakładowej akcji socjalnej: wycieczki, wczasy, zimą wyjazdy na narty, latem rajdy po górach, jesienią darmowy przydział jabłek. W budynku był jeszcze t.zw. bufet zakładowy, gdzie czasem sprzedawano deficytowe towary, a było to bardzo istotne za czasów komuny. W bufecie, w kłębiącej się w małym pomieszczeniu kolejce kwitło pracownicze życie towarzyskie.

Na hasło, że coś rzucili do bufetu, zbiegały na dół prawie wszystkie panie i część panów. Kierownikom i dyrektorom zakupy robiły usłużne panie pracownice.
Ale najbujniej życie towarzyskie kwitło w dniach popularnych imienin. Po godzinach pracy,  a czasem jeszcze przed piętnastą, biurka zamieniały się w obficie zastawione stoły biesiadne, na których pojawiały się przeróżne sałatki, ciasta i alkohol. Towarzystwo bratało się, śpiewało i opowiadało tak zwane kawały. Przywilej takiego świętowania imienin mieli tylko kierownicy i dyrektorzy oraz starsi stażem pracownicy o ugruntowanej, mocnej pozycji w przedsiębiorstwie.

A wszystko to było możliwe pewnie dlatego, że w tym samym budynku mieścił się komitet dzielnicowy PZPR. Nie wiem jak było gdzie indziej, w innych zakładach pracy i biurach, nie miałam porównania, to było miejsce mojej pierwszej stałej pracy. Spędziłam tam aż dwanaście lat.
Teraz wiem, że o kilka lat za długo.

 

Klub SAGI – spotkanie 14 lipca 2015